
Tekst: Dorota Kamińska
Wtedy Bóg mi powiedział tak: zobacz, córko, to jest kościół. Możesz rosnąć poza kościołem. I tak będzie świecić ci słońce, a i deszczu może ci też nie zabraknąć. Ale na jak wiele zagrożeń się narażasz? Zrozumiałam, że płot dookoła ogrodu oznacza ochronę, jaką Bóg Ojciec daje kościołowi.
Przez wiele lat obserwowałam ludzi, którzy często zmieniali wspólnotę wierzących. Przyczyny tego były różne. Niektórzy dochodzili do miejsca, w którym potrzebowali czegoś więcej niż tylko biernego udziału w spotkaniach, uznawanych przez nich za martwe. Inni, gdy pojawiał się w gronie znajomych im osób jakiś problem, woleli zmienić środowisko, niż pozwolić Duchowi Świętemu dać się skorygować i przemienić swoje życie. Ja sama na przestrzeni lat byłam członkiem kilku społeczności chrześcijańskich. Doświadczyłam tam różnych, często raniących i bolesnych przeżyć. Tego typu doznania sprawiały, że coraz trudniej było mi wejść z ufnością pod autorytet kolejnego pastora. W rezultacie, z jednej strony oficjalnie i formalnie byłam członkiem kościoła, jednak z drugiej wciąż nie czułam się całkowicie częścią wspólnoty. W głębi serca byłam ufortyfikowana, uzbrojona w niemal buntowniczą niezależność. Zdystansowaniem wyznaczałam swój bufor bezpieczeństwa. Sytuacja taka przywodziła na myśl hasło: „państwo w państwie”, a chwilami wręcz przypominała raczej stan wojenny, niż pokojową koegzystencję. Oczywiście, nie czułam się z tym wszystkim komfortowo. Do zrozumienia wagi i znaczenia bycia monolitem, czyli częścią Ciała w pełni, musiałam po części dojrzeć. Pomogło mi ostatecznie Boże prowadzenie oraz Odgórna zmiana okoliczności i koniunktury.
Długo modliłam się, by On odpowiednio ulokował mnie w swoim Kościele, trwale uporządkował to, co regulacji i zmian wymagało. Tak też się stało. Podczas jednej ze środowych, porannych modlitw kobiet, Bóg wymalował przed moimi oczami obraz. Najpierw zobaczyłam małą roślinkę, która nieśmiało, dopiero co wyrastała z ziemi. Pan mnie zapytał: jak myślisz, czego ona potrzebuje, by rosnąć? Oczywistą rzeczą wydało mi się, że słońca i wody, tak też więc odpowiedziałam. Wówczas Pan mi przypomniał: Ja jestem słońcem, które świeci, a mój duch jest deszczem, który nawadnia, dając życie. To przepiękne – pomyślałam. Zobaczyłam w tym obrazie człowieka na nowo narodzonego, który właśnie skojarzył mi się z taką małą, dopiero co wschodzącą roślinką. Jednak to był dopiero początek całego danego mi wówczas przekazu.
Nagle bowiem zobaczyłam korzenie tej rośliny, do których próbował dobrać się robak. I co teraz? – pomyślałam, a Bóg tłumaczył mi dalej: widzisz córko, jest wiele zagrożeń, które czyhają na tę roślinkę. Do twojego serca też może dostać się – zupełnie tak, jak ten robak, który jest w u kryciu – nieprzebaczenie, gorycz, gniew, złość, czy troska. Wszystko to będzie podgryzać twoje korzenie i sprawiać, że liście będą żółkły, przez co ostatecznie nie wydasz owocu. Ale nie tylko robak jej zagraża, bo wokół może wyrosnąć pełno chwastów, które będą zabierać jej światło, co również spowoduje, że nie będzie ona właściwie rosła. Jakie jest rozwiązanie? – pomyślałam, gdy nagle zobaczyłam dokładnie tę samą roślinkę, rosnącą jednak w pięknym i zadbanym ogrodzie. Grządki były w nim uporządkowane i opielone przez ogrodnika. Gdy tylko spostrzegał on pożółkłe lub uszkodzone listki, niezwłocznie okładał roślinkę nawozem albo podlewał ją płynem, niszczącym szkodniki. W ogrodzie tym było wiele roślin i drzew, a cały ogród otaczał wysoki płot, co powodowało, że nikt niepowołany z zewnątrz nie mógł do niego frywolnie wejść.
Wtedy Bóg mi powiedział tak: zobacz, córko, to jest kościół. Możesz rosnąć poza kościołem. I tak będzie świecić ci słońce, a i deszczu może ci też nie zabraknąć. Ale na jak wiele zagrożeń się narażasz? Zrozumiałam, że płot dookoła ogrodu oznacza ochronę, jaką Bóg Ojciec daje kościołowi. Sprawia to, że nie dostanie się do niego żaden pies lub inne zwierzę, które może zdeptać, podgryźć lub w inny sposób zaszkodzić roślinom. Ten obraz pomógł mi lepiej zrozumieć wartość oraz potrzebę bycia w kościele. Złamał też we mnie wszelkie opory i niezależność.
Jakiś czas później, pewnego słonecznego dnia o poranku wybrałam się na siłownię pod chmurką, nie daleko mojego domu. Długo już tam nie byłam i bardzo zdziwiłam się, widząc że wokół sprzętów sportowych leży pełno rozdeptanych, bardzo dojrzałych czereśni. Zaciekawiło mnie, skąd one tam się wzięły. Przy siłowni rosło wiele ogromnych drzew, ale nie widziałam tam żadnego drzewa owocowego. Pomyślałam najpierw, że może ktoś porozrzucał te czereśnie, ale nie mogłam zarazem zrozumieć, po co miał by tak marnować dobre owoce. Zaczęłam ćwiczyć, nie przestając z zaciekawieniem rozglądać się, gdy nagle wysoko, pośród wierzchołków zwykłych drzew dostrzegłam owoce czereśni. Jej pień był nienaturalnie duży i rosły. Piękne i silne drzewo musiało urosnąć bardzo wysoko, by czerpać ze słońca i móc owocować. Niestety było nazbyt wysokie, by nawet stając na drabinie można było dosięgnąć jej soczystego i pysznego owocostanu. Postanowiłam znaleźć choć jedną całą czereśnię i sprawdzić, czy nadaje się do jedzenia. Nie było to łatwe, bo owoce – choć liczne, a zarazem też zbyt dojrzałe – spadając z wysoka, rozpadały się albo narażone na zdeptanie zaczynały już gnić. W końcu jednak znalazłam całą, nienaruszoną czeresienkę. Zasmakowałam tego dobrodziejstwa, a zaskoczona jej niebywałym smakiem pomyślałam, jak wielka to szkoda, że nikt nie może normalnie z niego korzystać.
Kiedy wracałam do domu, Bóg mocno dotknął mojego serca i zaczął mi mówić: zobacz, dziecko, gdyby to drzewo rosło w ogrodzie, jakże wiele osób mogło by spożyć jego owoc. Nic nie zabierałoby mu światła i ogrodnik by je podcinał. Dzięki temu nie wyrosłoby tak wysokie i bez problemu można by zrywać jego owoc. Pan mówił dalej: tak wiele moich dzieci rośnie poza ogrodem. Są piękne i silne, a ich życie wydaje wiele owoców, których jednak nikt nie spożywa. Przez to, że nie są w kościele, nie miał kto ich przyciąć, zadbać o nie, skorygować wzrostu. Skutkiem tego stali się zbyt wysocy i wyniośli, więc nikt nie może dosięgnąć tego, co się z nich rodzi.
Zrozumiałam, że ta wizja jest dla nas przestrogą, a jednocześnie mocną zachętą do tego, byśmy jako chrześcijanie pozwolili Bogu zasadzić nas w odpowiednim miejscu. Najlepiej, gdy On je wyznacza. On daje też następnie ogrodników (pastorów, liderów), którzy mogą nas odpowiednio pielęgnować. Nie będziemy wówczas dzikimi drzewami, które rosną dziko, nie tam gdzie trzeba. Nie pozwólmy, by owoc naszego życia z Bogiem był zmarnotrawiony i podeptany.