
Tekst: Paweł Ciosmak
Shellę poznałem w 2013 roku, gdy modliłem się do Boga o żonę oraz o możliwość kursu z języka angielskiego. Zupełnie nie wiedziałem, że w swoim poczuciu humoru, Bóg połączy te dwie sprawy.
W tym samym czasie dostałem w pracy awans, no i wkrótce okazało się, że miałem współpracować z 20-osobową grupą Chinek oraz raportować do działu złożonego z samych Japończyków. Było mi bardzo trudno zrozumieć azjatycki akcent języka angielskiego, który wydał mi się jeszcze trudniejszy niż hinduski… Jak się jednak okazało, musiałem przyzwyczaić swoje uszy do tego akcentu, a z czasem oswoić się z myślą, że będę go miał na co dzień w domu. Bowiem moją nauczycielką angielskiego została Filipinka, którą wkrótce zamierzam poślubić. To jednak historia na całkiem inny artykuł.
Dziś opiszę Wam, co wydarzyło się całkiem niedawno. Razem z przyszłą żoną zdecydowaliśmy się pobrać w Polsce. Pozostało nam zorganizowanie przyjazdu mojej narzeczonej do kraju nad Wisłą. Gdy wiza do strefy Shengen była już wbita w paszport Shelli, a bilety kupione, wiedzieliśmy, że nic już nie może nas zatrzymać. Czekała nas jednak niemiła niespodzianka, bo dzięki wysokim podatkom cena biletu Shelli była o ponad 1000 zł wyższa od mojego, choć lecieliśmy razem z Filipin.
Podróż życia
Trasa podróży wyglądała następująco: Cebu – Manila – Amsterdam – Warszawa. W trakcie lotu okazało się, że na trasie z Manili do Amsterdamu będzie międzylądowanie na Taipi. Na bilecie nie było informacji o Taipi i nikt nas wcześniej o tym nie poinformował. Szczęśliwie dla nas obywatele Filipin nie potrzebują wizy, aby postawić nogę w międzytranzytowej strefie Tajwanu. Podróż z Cebu do Manili przebiegła bez żadnych niespodzianek, szybko i sprawnie. Na lotnisku w Manilii przy naszym bilecie zrobiło się małe zamieszanie i sprzeczność w rozumieniu terminu wizowego 90 dni, który Shella miała w swoim paszporcie. W końcu musieliśmy przebukować bilet lub kupić nowy. Już byłem przyzwyczajony do tego, że bilety lotnicze na Filipiny są „nieprzebukowywalne” ze względu na specyfikę azjatyckich przewoźników, więc spodziewałem się znacznego wzrostu kosztów podróży. Ku naszej radości okazało się, że bilet Sheeli można przebukować (ten odcinek trasy obsługiwał KLM) i ta operacja skończyła się jedynie dodatkową opłatą w wysokości 120 $. Przeszliśmy wreszcie odprawę bagażową i odetchnęliśmy z ulgą kierując się w stronę odprawy paszportowej. Nie spodziewaliśmy się tego, co miało nastąpić.
Zaczęło robić się niewesoło.
Rozdzielono nas tuż przed odprawą paszportową – przy jednym okienku byli obsługiwani obywatele Filipin, przy drugim – pozostałych państw. Stanąłem w kolejce dla Filipińczyków wraz z Shellą, nie chcąc jej zostawiać samą. Gdy nadeszła nasza kolej, podaliśmy funkcjonariuszce obydwa paszporty na znak, że jedziemy razem. Ja zostałem przepuszczony, a moja narzeczona została zatrzymana. Stanąłem za budką funkcjonariuszki, czekając na dalszy bieg wydarzeń. Bilet Shelli został zatrzymany, a jej polecono usiąść w strefie dla osób oczekujących na przesłuchanie. Dołączyłem do niej. W kolejce czekało ok. 7 osób. Funkcjonariuszki z trzema belkami na pagonach, siedzące za długim stołem, prosiły kolejno po jednej osobie z kolejki. Rozpoczęła się jakaś awantura. Shella wyjaśniła mi, że jeden z zatrzymanych na granicy mężczyzn zaczął wykrzykiwać, że przestępców wypuszczają, a uczciwych ludzi nie chcą. Bilet lotniczy do Europy, kosztujący ok 5 tys. złotych, jest dla przeciętnego Filipińczyka, zarabiającego 300-500 zł miesięcznie olbrzymim wysiłkiem finansowym. Wyprowadzono awanturującego się mężczyznę w eskorcie ochrony. Następna była kobieta w wieku ok 45 lat. Miała dużo dokumentów, była bardzo grzeczna, lecz i ją cofnięto.
Spośród czterech funkcjonariuszek jedna wyglądała szczególnie groźnie, kąciki ust miała opuszczone, jakby od lat się nie uśmiechała. Pomyślałem sobie: „Obyśmy tylko nie trafili na nią”. Wezwała nas właśnie ta kobieta. Powiedziałem do Shelli: „Nie martw się, idziemy po zwycięstwo!”.
Wręczyliśmy wszystkie dokumenty, które mieliśmy przy sobie. Funkcjonariuszka zażądała naszych wspólnych zdjęć, na co wyjaśnialiśmy, że nie spodziewaliśmy się przesłuchania na lotnisku, więc nie mamy ich przy sobie. Shella zaczęła nerwowo przeszukiwać telefon w poszukiwaniu zdjęć, ale aparat zaczął się zawieszać. Przypomniałem sobie, że mam w telefonie ponad 1000 naszych zdjęć, które pokazałem funkcjonariuszce. Ona zaczęła je przeglądać i pytać o rodzinę. Następnie stwierdziła, że potrzebuje oryginałów naszych dokumentów i bez nich nas nie puści. Zasugerowałem, że można zrobić kopie, bo my również potrzebujemy oryginałów. Okazało się, że kopiarka nie działała. Na usta cisnęły mi się pewne słowa, ale do samego końca byliśmy grzeczni, bo od humoru urzędniczki zależało, czy Shella przejdzie przez odprawę paszportową, czy też nie. Przypomniałem sobie, że w mailu powinienem mieć skany dokumentów, które mogę przesłać na adres urzędniczki, ale jak się okazało – nie miałem. Szukając wyjścia z tej sytuacji, wyjąłem aparat fotograficzny, oferując, iż zrobię zdjęcia dokumentów, które zgram na komputer urzędniczki. Na moje kolejne próby pani machnęła ręką w geście wybrzydzenia, jeszcze raz dodała, że nas nie puści bez tych dokumentów i gdzieś wyszła. Czekaliśmy, nie wiedząc na co. Urzędniczki nie było i równie dobrze mogła wrócić za chwilę bądź za godzinę. W międzyczasie odrzucono kolejne dwie osoby, które stały przed nami w kolejce, w tle było słychać pełen zawodu płacz. Statystyka była nie najlepsza. Na cztery osoby przed nami żadna nie przeszła dalej. Ściskałem mocno Shellę za rękę ciągle wierząc, że Bóg jest z nami. Po ok 15 minutach wróciła funkcjonariuszka ze skserowanymi dokumentami, wręczyła nam jakieś papiery, które pozwoliły Shelli na odbiór biletu. Grzecznie podziękowaliśmy i przekroczyliśmy linię odprawy paszportowej. Po tej dawce adrenaliny, nie potrzebowaliśmy już kawy.
W Amsterdamie czekała nas jeszcze jedna odprawa – wejściowa do strefy Shengen. Tak samo jak poprzednio, ustawiliśmy się w jednej kolejce do odprawy paszportowej i wręczyliśmy dwa paszporty na znak, że jedziemy razem. Oficer spojrzał na mnie, potem na Shellę, przybił pieczątkę i skinął głową, by iść dalej. Na lotnisku w Warszawie już nikt nas nie sprawdzał. Gdy wreszcie odebraliśmy bagaże i wyszliśmy z budynku, skakaliśmy z radości krzycząc: „Udało nam się! Bóg jest Wielki! Dla niego nie ma nic niemożliwego!”.
Epilog – zwycięstwo
Wierzę, że gdy Bóg robi kroki A, B i C, to i w konsekwencji zrobi krok D, choćby wydawało się to po ludzku niemożliwe. Ciągle pamiętam ten napór demoniczny, który kazał mi zwątpić, ten głos w mojej głowie: „Patrz, co z nimi robię, to samo zrobię i z wami, nie przejdziecie dalej! Lepiej się zastanów, jak kupić inny bilet”. Do końca jednak zachowaliśmy wiarę powtarzając: „Bóg jest większy od Tego, z Nim niczego się nie boję! Ojcze to Twój plan i Twoja wojna!”.
Bóg nigdy nie przegrywa!
Wiem jakiego Boga reprezentuję – reprezentuję Boga zwycięzcę!
Życzę Tobie bracie i siostro, abyś wiedział, jakiego Boga reprezentujesz!
Szalom!