
Tekst: Marysia i Adrian Ostrowscy
Dziś kontynuujemy historię pewnej przyjaźni, która przerodziła się w miłość i doprowadziła do małżeństwa. Zobaczcie, czy wyobrażenia o wspólnym życiu odpowiadają rzeczywistości 🙂
Marysia:
I w końcu nastąpił ten dzień, gdy 5 lipca 2008 roku wzięliśmy ślub. To był jeden z najpiękniejszych i niezapomnianych momentów w moim życiu… przysięga małżeńska, wesele, a potem cudowny czas razem 🙂 Warto było czekać! Pierwszy rok małżeństwa miał swoje wzloty i upadki. Bardzo byliśmy w sobie zakochani, ale też potrafiliśmy sprzeczać się o różne rzeczy. Był to czas uczenia się, w jaki sposób mamy funkcjonować razem. Ja studiowałam, a Adrian pracował. W krótkim czasie, bo mniej więcej pół roku po ślubie, zaszłam w ciążę z pierwszym naszym synkiem – Bartusiem. I wtedy znów nastąpiło przyspieszenie. Ja, świeżo upieczona żona, musiałam skończyć pierwszy rok magisterski na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, będąc w ciąży. A pierwszy okres ciąży był dla mnie nie lada wyzwaniem. Dodatkowo, we wspólnocie w której byliśmy dosyć aktywnymi osobami. Ja śpiewałam w zespole uwielbienia oraz byłam liderem małej grupki. Adrian pomagał w multimediach oraz był liderem wspomagającym małej grupy. W momencie kiedy zaszłam w ciążę, nasze zaangażowanie we wspólnocie się zmniejszyło, ponieważ szykowaliśmy się na narodziny synka Bartusia. W końcu nadszedł ten dzień, gdy 6 września 2009 r. urodził się nasz synek Bartek.
Przyznam, że początki naszego małżeństwa były dla mnie dużym wyzwaniem – przyczyniło się do tego coraz więcej obowiązków, nowe dla nas sytuacje oraz ścieranie się osobowości. Przecież małżeństwo to miała być przygoda, a tymczasem … samo życie. W tamtym czasie dużo rozmyślałam o tym, że gdyby nie Pan Bóg, to nie wiem jak bym przeszła ten cały trudny czas. On jest spoiwem doskonałości i właśnie to On nas wiele razy spajał. Pamiętam, jak modliłam się do Pana Boga, aby mnie zmieniał, bo sama tego nie potrafię zrobić.
To był czas, w którym zobaczyłam, jak wiele rzeczy wynosi się ze swojego domu rodzinnego: przyzwyczajenia, tradycje,wyobrażenia na temat tego, jak wspólny dom powinien wyglądać, w jaki sposób żona czy mąż powinni funkcjonować. To jest czas, w którym trzeba zamknąć stary rozdział w życiu i rozpocząć kompletnie nowy. Być otwartym na zmiany i Boże prowadzenie. W końcu Pan Bóg ma dla nas dużo dużo więcej, niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.
Adrian:
W końcu nadszedł moment ślubu Anno Domini dwa tysiące ósmego. Miriam została moją Żoną i rozpoczął się nowy etap w naszym życiu… „Kapitan Szlaban” opisany we wcześniejszej części odszedł i w końcu nie był już nam potrzebny….
Razem z Mary zaczęliśmy budować nasze rodzinne życie: zaczęło się ustalanie wspólnych priorytetów, zasad jakie chcemy wprowadzić w naszym małżeństwie np. wspólnej modlitwy, sposobu zarządzania finansami itp.
Dla mnie dużym przeskokiem była zmiana podejścia z „moje życie” na „nasze życie” – z czasem zaczęło do mnie co raz bardziej docierać, że od tej pory nie odpowiadam już tylko sam za siebie, ale jako mąż, odpowiadam również za moją żonę.
Chyba najwięcej czasu zajęło mi to, aby „przestawić się” i zacząć uwzględniać Marysię i jej oczekiwania w moich planach dotyczących różnych rzeczy od wypadu do kina po wyjazd z kolegami na kajaki. Wcześniej w narzeczeństwie było „moje” życie i życie Marysi – teraz było „nasze” życie … musieliśmy się docierać, uczyć, poznawać, zgrać … W tym czasie zrozumiałem, że nie mogę na siłę zmieniać drugiej osoby, ale to ja muszę zmieniać siebie i moje podejście. Przyznam jednak, że największa zmiana przyszła pięknego wrześniowego dnia, kiedy urodził się nasz syn – Bartłomiej.
Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem głową rodziny i odpowiadam już nie tylko za moją żonę, ale również za rozwój i bezpieczeństwo naszego dziecka. Po urodzeniu się Bartka zrozumiałem… jak dużo wcześniej mieliśmy z Marysią czasu, jaki to był luz … a to był dopiero początek 🙂 …
Od redakcji: za tydzień ostatnia część: Co zasiejesz, to zbierzesz (cz. 4)
Fishingowy „Cykl o miłości”: