
Tekst: Wojciech Wieja
Należy zdawać sobie sprawę z tego, że każda rewolucja potrzebuje swojego bohatera. Z globalnych zależności, lokalnych grup interesów, klik rodzinnych pozostał każdemu z nas pokój z lustrem i szczera chęć przyjrzenia się, co też w nas jeszcze siedzi.
Każda rewolucja potrzebuje swojego bohatera. Nie zbiorowości anonimowych działaczy, ale jednego wyrazistego przedstawiciela, nawet jeśli nie jest on faktycznym przywódcą. Można to odnieść do różnych dziedzin życia społeczno-politycznego, ale ja obserwuję podobne zjawisko w chrześcijańskich kościołach.
Różne kościoły różnie definiują „przebudzenie”. Jedno jest wspólne: dążenie do zmiany obecnego stanu w jakiś inny, w domyśle lepszy (rodzaj mniej lub bardziej gwałtownej rewolucji).
Jak tego dokonać? Niektórzy starają się szukać rozwiązań biblijnych (cokolwiek to oznacza), a inni całkowicie błądzą. Oczywiście wszyscy zapewniają, że jak najbardziej są biblijni. Również ci, którzy próbują wykreować pozytywnych bohaterów spośród ludzi (przerażenie budzi fakt, że również spośród niewierzących). Profetycznie uzasadniają wskazanie męża opatrznościowego, swoistego sędziego na wzór sędziów starotestamentowych, którego działanie ma być rzekomo przełomowe w duchowej rzeczywistości naszego kraju.
Rycerz w lśniącej zbroi jadący na białym koniu
Od najmłodszych lat szczerze pragnąłem służyć Bogu całym swoim życiem, ze wszystkich sił. Pojawiały się marzenia, lecz za mało było konkretnego działania. Te marzenia nigdy nie osłabły. Pojawił się jednak problem: marzenia pozostawały marzeniami, a ogrom moich możliwości był tak przytłaczający, że prawie nic nie robiłem.
Oczywiście ironizuję, może trochę przesadzam. Uważam jednak, że taka przesada każdemu z nas się przyda, aby spojrzeć rzetelnie na swoje dotychczasowe życie. Nie wystarczy mieć marzenia, nie wystarczy błąkać się po zakamarkach duszewnych pragnień, nie wystarczy oczekiwać poklepywania po plecach przez dobrych wujków, którzy doceniają wzniosłe pragnienia i wizje. Pragnienia dokonania czegoś znaczącego dla Boga, wizje „mega przebudzenia” z moim udziałem w jednej z głównych ról oczywiście.
Staram się być szczery do bólu. Zaledwie dwa, może trzy lata temu Bóg mnie otrzeźwił bardzo mocno. Na jednym ze spotkań w kościele pastor mówił do mnie, chociaż pewnie nie wiedział, że mówi właśnie do mnie. Ja i tak czułem, że mówi TYLKO do mnie. Powiedział mniej więcej tak: nie myśl o sobie jak o rycerzu na białym koniu, który przyniesie przebudzenie do regionu. Uderzyło mnie jak piorunem.
Jakże to prawdziwe! Dziś widzę ludzi, którzy na przykład na fejsie toczą bitewki o doktryny i myślą, że przez to zmieni się duchowy klimat wokół nich i wokół ich adwersarzy. Oni naprawdę są przekonani o swojej misji dziejowej, przykładowo żeby przekonać wszystkich (a przynajmniej ilu się tylko da) Luteran ze Śląska Cieszyńskiego, że powinni dać się ochrzcić, skoro uwierzyli w Jezusa.
Problemem nie są takie czy inne doktryny, ale to, że ci ludzie (rycerze, ma się rozumieć) funkcjonują kompletnie poza jakimkolwiek kościołem z Bożą wizją i biblijnym nauczaniem! Póki co sami sobą sterują i są dla siebie bohaterami, ale niewykluczone, że ktoś nimi posteruje i użyje do własnych religijnych celów. Nie ma cienia możliwości, żeby Bóg użył takie osoby w swoim Królestwie. Każdy, kto jest dla siebie sterem, żaglem i okrętem powinien w pierwszej kolejności poddać się pod autorytet pastora w lokalnym kościele. Choćbyś miał nie wiem jak wielką wizję od Boga, wpierw musi się zmienić twoje serce i umysł.
Pomyśl o starotestamentowym Józefie, czy coś z nim było nie tak? Miał prawdziwą wizję? Tak, jego sny były prawdziwe i był dobrym człowiekiem, jednak serce i umysł, po zbadaniu przez Ducha Bożego, nadawały się tylko do niewolniczej pracy. Szok, prawda?
Oczywiście jego bracia przeszli ten sam proces – wyobraźcie sobie, jak oni mogli funkcjonować przez tyle lat po sprzedaniu Józefa. Jeśli masz wzniosłe wizje, to nie ma lepszego sposobu na rozpoczęcie drogi w kierunku ich wypełnienia jak przez układanie krzeseł w sali nabożeństw. Albo podanie komuś szklanki z wodą lub jeszcze coś innego.
Odwrotny scenariusz zakłada jedynie lata frustracji, zakłamania, buntu…
Dwa scenariusze
Wpierw negatywny scenariusz: nie pozwalam, aby Bóg przemieniał moje życie poprzez Słowo, Ducha Świętego i liderów funkcjonujących w darach służb; łączę się formalnie lub nieformalnie z podobnymi do mnie ludźmi (wszyscy są bohaterami, więc następuje burzliwa dyskusja i wybór frontmana), a po latach religijnego omamiania dosyć sporej grupy ludzi prawda wychodzi na jaw i cała konstrukcja kolosa na glinianych nogach z hukiem się rozpada.
A teraz przekaz pozytywny: Bóg zmienia moje życie codziennie; pozwalam, aby mnie czasami przeczołgał po małpim gaju; nie czynię z ludzi bohaterów, ikon, guru, ale poddaję się przywódcom; jeśli On zechce, to wywyższy mnie do poziomu przewidzianego w Jego planie dla mojego życia, skutkiem czego pod koniec swojego życia nie będę zawstydzony.
Który scenariusz ty zrealizujesz?